Wiele osób odwiedzających bloga podziwia poziom merytoryczny komentarzy oraz cierpliwość z jaką na wszystkie odpowiadam. Podobne opinie słyszałem również, kiedy rozkręcałem pierwszą grupę na Facebooku i udzielałem się na niej znacznie więcej. Gdzie tkwi tajemnica takiego stanu rzeczy? Czy to wrodzona cierpliwość, czy może długoletnie podążanie za zasadami buddyzmu zen? Nic z tych rzeczy.

Wszystko kryje się za jednym, stosowanym przeze mnie, prostym trickiem – na „niewygodne” dla mnie komentarze nie odpowiadam od razu. Czytam je kiedy mam na to czas, ale jeżeli pytanie wymaga ode mnie jakiegoś zgłębienia tematu, to odkładam je na później. W ten sposób daje sobie chwilę na przemyślenie zagadnienia i odciąga mnie od chęci natychmiastowego napisania „niestety nie wiem nic na ten temat” albo „poruszałem już ten temat na blogu”.

Podobną strategię stosuję do komentarzy poprawiających lub uzupełniających to co napisałem, a także tych, które próbują mnie zaczepić lub w jakiś sposób dopiec. Te pierwsze zawsze staram się zwalidować zanim podejmę jakiekolwiek działanie. Te drugie potrafią wytrącić z równowagi również mnie, mimo mojego niespotykanie spokojnego usposobienia. Zagryzam więc zęby i pozwalam opaść emocjom. Czasami nawet wolę się przespać z tematem zanim odpowiem. W rezultacie nie przypominam sobie, żebym na blogu, czy innych sieciach społecznościowych wokół bloga wdał się w jakąś niepotrzebną słowną przepychankę.

Tylko spokój może nas uratować.